mecz nr 45, 30 października 2011
godzina 8:00, 45+45 min.
pochmurno, temp. 10°C
III Ogród Jordanowski, ul. Wawelska 3
boisko A, sztuczna trawa, 60 m x 40 m
sucha nawierzchnia
Ostatni mecz października nie był ostatnim w tym sezonie na boisku przy Wawelskiej, Hołkowi udało się zarezerwować obiekt rownież na listopad. Gracze Lawy skorzystają jednak z niego tylko jeśli pozwoli na to pogoda oraz jeśli będzie dopisywać frekwencja. A o wysoką frekwencję w czterdziestym meczu sezonu było niezwykle trudno. Z powodu nadchodzącego święta wielu zawodników zrobiło sobie czterodniowy weekend, przez co w Warszawie pozostali nieliczni. Powołania smsowe nie wystarczyły, Hołek musiał telefonicznie namawiać kolegów do występu, co udało się na tyle dobrze, że na boisku rano pojawiło się dziesięciu graczy. Mimo korzystnej zmiany czasu (cofnięcie wskazówek o godzinę) niektórzy mieli problem z punktualnym przybyciem na mecz, a Hołek musiał telefonicznie budzić Usula aż kilkanaście razy.
Skład czerwonych był oparty na Serwusie, Kubie i Usulu, którzy tydzień wcześniej grali pierwsze skrzypce w wygranym przez nich meczu. W ich drużynie był również Legee, którego jednak Hołek nie mógł uznać za wzmocnienie, gdyż zawodnik po dłuższej przerwie uskarżał się na ból pleców i zgodził się wystąpić w meczu, by na murawę wybiegła parzysta liczba graczy. Z kolei wśród zielonych siłą napędową mieli być Sosna, Kołodziej i Blady, którzy co prawda nie imponowali statystykami w ostatnich spotkaniach, ale dzięki swoim umiejętnościom przynajmniej na papierze stanowili zagrożenie dla rywali. Zagadką była forma Misakiego, który z powodu kontuzji nie grał w Lawie przez trzy miesiące. Za dużo nie można się było za to spodziewać po Hołku i Kołaczu, którzy ostatnio grywali mizernie.
Pierwsza połowa była bardzo wyrównana, przynajmniej pod względem wyniku. Wydawało się, że lekką przewagę optyczną mają zieloni - stwarzali sobie więcej szans, głównie dzięki przewadze liczebnej, gdy czerwoni nie mogli liczyć na pełną dyspozycję Legiego i jego szybkie powroty do defensywy. Obie drużyny w bardzo prosty sposób traciły bramki - przeważnie po szybkich kontrach będących skutkiem nieudanych akcji rywali. Takiego przebiegu spotkania można się było jednak spodziewać - mała liczba graczy na dużym boisku przy Wawelskiej prawie zawsze skutkuje dużą ilością bramek. Momentami czerwoni bronili się desperacko i tylko dzięki świetnej postawie Serwusa bronili wyniku. Z kolei u zielonych kilkoma kapitalnymi interwencjami między słupkami popisał się Blady.
Początek drugiej połowy wyglądał identycznie jak poprzednia część spotkania - zieloni strzelali, czerwoni wyrównywali lub zdobywali gole kontaktowe. W 51 minucie meczu przyszło jednak załamanie formy czerwonych. Opadli z sił na tyle, że Kołodziej i Sosna z drobną pomocą kolegów z zespołu w 20 minut roznieśli wszystkie zamierzenia taktyczne przeciwników. Gdy ze stanu 7:7 zrobiło się 7:16, trudno było podejrzewać przegrywający zespół o wykrzesanie jeszcze odrobiny sił na przegranie z klasą. Okazało się jednak, że czerwoni mieli w zanadrzu jeszcze trochę sił i pomysłów na uszczknięcie bramkowego tortu. Już do końca spotkania ani zieloni nie umieli bardziej uciec rywalom, czerwoni zaś nie potrafili dogonić przeciwników. Obie drużyny w niesamowitym tempie ostrzeliwały się nawzajem, bramki padały co minutę, bo mało kto już przejmował się defensywą.
W spotkaniu padła tysięczna bramka tego sezonu, a jej zdobywcą był Serwus. Mimo rekordu liczby bramek zdobytych przez dwie drużyny w jednym meczu, spotkanie nie zmieniło zasadniczo układu sił w tabeli. Nieco wolniejszy i mniej mobilny niż zwykle Usul stracił jednak prawo do nagrody za rekord bramek strzelonych przez zawodnika w pojedynczym spotkaniu - Sosna zdobył ich aż trzynaście. Oznacza to, że prawdopodobnie powtórzy swój wyczyn sprzed roku, gdy również wywalczył to trofeum w końcówce sezonu.