mecz nr 47 (365), 29 czerwca 2014
godzina 8:00, 48+48 min.
pochmurno, temp. 20°C
Szkoła Podstawowa nr 264, ul. Siemieńskiego 19
dywan, 50 m x 30 m
mokra nawierzchnia
Od kilku tygodni frekwencja w Lawie utrzymuje się na optymalnym poziomie pod względem liczby zawodników przypadających na metr kwadratowy boiska przy ul. Siemieńskiego. Udział w czterdziestym siódmym meczu sezonu zapowiedziało dwunastu graczy i choć prognozy pogody nie były zbyt optymistyczne, nikt nie zrezygnował z występu. Niespodzianką było pojawienie się Andrewa, który w tajemnicznych okolicznościach „zaginął” w połowie poprzedniego sezonu. Okazało się, że Andrew przez rok intensywnie trenował w rodzinnym mieście i rozważa powrót na stałe do stolicy, aby w pościgu za Stefanem godnie zastąpić Usula, z którym chodził do tej samej szkoły. Na meczu zabrakło zresztą każdego z graczy plasujących się w czołowej trójce rankingu.
Hołek nie wykorzystał potencjału parzystej liczby graczy dysponujących szerokim spektrum umiejętności i zestawił składy, w których chyba zbyt mocno zawierzył umiejętnościom kolegów niegrających zbyt regularnie. Andrew w tym roku piłkę widział tylko w telewizji, Zbychu wystąpił dopiero drugi raz, a Legee jest notoroczynie niewyspany przez swoje ojcostwo, ciężką pracę i nocne walki bokserskie. Mecz był równy tylko przez kilka pierwszych minut, potem zaś gra czerwonych zazębiła się na tyle, że u zielonych zaczęła się objawiać bezradność. Obrona zielonych praktycznie nie istniała, bo nawet gdy zawodnicy raczyli się wrócić w swoje pole karne, Andrzej mijał ich jak tyczki. Jednak i bez niego czerwoni chyba by sobie poradzili, gdyż dużo chęci do gry przejawiali Kadłub i Kobson. Zaskoczeniem była również wyśmienita forma Baby – co prawda zawodnik ten nie był tak skuteczny, jak jego koledzy z zespołu, jednak swoimi rajdami i zaskakującymi zagraniami psuł przeciwnikom sporo krwi. Zieloni mieli problemy nie tylko w defensywie, ale i w ataku – na każde dwa/trzy trafienia czerwonych potrafili odpowiedzieć tylko jednym golem. Ich strzały były niecelne, bardzo często też do sytuacji strzeleckich w ogóle nie dochodzili, gdyż nie umieli ze sobą współpracować. A nawet gdy trafiały się w końcu idealne podania, zieloni potrafili je koncertowo zepsuć (np. Hołek zamiast wbić do pustej bramki piłkę posłaną mu przez Legiego, przepuścił futbolówkę między nogami).
Po przerwie zieloni spróbowali nawiązać walkę i zmniejszyli stratę do czterech oczek, jednak wtedy nad boiskiem rozszalała się burza. Rzęsisty deszcz wybił zielonych z rytmu, a czerwoni znów doszli do głosu i kontynuowali swój strzelecki festiwal. Gdy opady ustały, spotkanie nieco się wyrównało – czerwoni wygraną mieli już w kieszeni i mogli nieco odpuścić defensywę, zieloni nie mieli już nic do stracenia. Praktycznie każdy z zawodników tego zespołu mocno tego dnia zawiódł, natomiast u czerwonych nie było słabych punktów – nawet Hary, „przyspawany” często do linii bramkowej, popisał się spektakularną interwencją w czasie, gdy strzegł bramki swojego zespołu.
Warto wspomnieć, że 25 czerwca minęło dokładnie 10 lat od rozegrania pierwszego meczu Latoligi. Od tego czasu na 25 boiskach w Stalowej Woli i w Warszawie wystąpiło 171 zawodników, zagrano 581 spotkań i strzelono aż 13385 bramek! Organizator rozgrywek ma nadzieję, że dziesięciolecie uda się uczcić najlepiej jak się da, czyli pobiciem ustanowionego w 2006 roku rekordu meczów rozegranych w jednym sezonie (71). Niech żyje Latoliga, niech żyją zawodnicy i kibice!